12/13/2015

love.txt

Który to już weekend zmarnowany (poświęcony?) całkowicie unikaniu kontaktów z ludźmi, odwoływaniu spotkań, anulowaniu długo wyczekiwanych wydarzeń i zamykaniu się w czterech ścianach na hasło: samorealizacja i potrzeba spokoju?

Zaczyna się niewinnie, a potem nieoczekiwanie wciąga do tego stopnia, że kontakty społeczne wywołują jakieś klaustrofobiczne oderwanie procesów myślowych od fizyczności, a w przestrzeni pomiędzy nimi pojawiają się złogi alienacji i narastającego niepokoju.

Całą sobotę zajął mi drugi sezon "Fargo", dziś w końcu obejrzałam "Love" Gaspara Noe. I co? Choć przez kilka początkowych minut, w głowie kotłowały mi się myśli, że to dobrze nagłośniona wydmuszka, to jednak w sumie nie do końca tak jest. Świat Murphy'ego (jak i sam Murphy ze swoim przygłupawym wyrazem twarzy), jest taki jednowymiarowy i ogranicza się do spełniania potrzeb jego centrum dowodzenia - penisa, ale nie da się jednocześnie przejść obojętnie wobec momentów, kiedy rozpacza on za Elektrą i wyrzuca z siebie całą nagromadzoną złość - wtedy jest dla mnie autentyczny, nawet, kiedy używa najbardziej banalnych i prostych określeń.
Nie da się też reżyserowi odmówić wirtuozerii przy kręceniu scen seksu - powoli rozwijających się przy idealnie dobranej muzyce. Gaspar Noe na nowo przypomniał mi o Johnie Frusciante, który będzie mnie chyba prześladował do końca dni i zawsze przy powrocie do niego niepotrzebnie będę się wzruszać. Wybrzmiewają więc solówki z "Empyreana", zalatuje Mars Voltą, jest "Maggot Brain" Funkadelic i oczywiście klasyka w postaci Erica Satiego czy "Wariacji Goldbergowskich" Glena Goulda.
Scenografia jest jak najbardziej nośna, czego niestety nie można powiedzieć o dialogach, które są tandetne, sentymentalne i płytkie... Wydaje mi się, że "Love" to nie do końca wydmuszka, ale czymś więcej niż artystycznym soft porno to też bym tego obrazu nie nazwała.

#nieznamsietosięwypowiem

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz