Po post-kacowych sobotnich refleksjach, których ostatecznie na szczęście nie opublikowałam, przychodzi czas na urzeczywistnienie realnych obaw o mój wychuchany gust muzyczny (oczywiście eklektyczny; wysokie OMI; music trendsetter), od kiedy zaczęłam chodzić na siłownię. Chcąc dbać o swoje przemijalne fizis, skazuję się tym samym na doznania dźwiękowe, których nie doświadczam na co dzień i które nazywają się: Radio Eska / Open.Fm fitness - kręgi piekielne typu limbo.
Dzisiaj wchodzę do Platinium i już od razu mnie atakuje pasmo 50 Centa. Zanim jestem się w stanie przebrać, słyszę "Candy Shop" i "In Da Club", a co gorsza zaczynają przypominać mi się czasy, kiedy do tego tańczyło się na domówkach w gimbazie. Potem jeszcze dochodzi do tego "Bonnie & Clyde" Jaya-Z, a już po głowie chodzi mi słuchanie w zaciszu (przyciszu?) scrobblingowym Beyonce. Na razie #mnieśmieszy, ale jak tak dalej pójdzie, to cofnę się poziomem do juwenaliów: w wolnym czasie podrygiwać sobie będę do "Rhythm is a dancer", a zamulać do Adama Lamberta. Ale może na tym właśnie polega okazywanie ludzkości? #pytaniagraniczne
PS: Jeszcze nie słuchałam płyty Franciszka, więc recenzji nie będzie w tym tygodniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz