Początek grudnia to jak co roku czas napływających zewsząd muzycznych podsumowań roku, które tradycyjnie już wpędzają mnie w nastrój przypominający nieprzyjemne uczucie ssania w żołądku. Nie chodzi o komentowanie konkretnych wyborów, roszad w pierwszej dziesiątce czy brak ulubionego krążka w zestawieniu, ale o mnóstwo tytułów, o których istnieniu najzwyczajniej nie miałam pojęcia. Albo o których słyszałam, ale nie zdążyłam posłuchać lub uznałam, że mi się nie spodobają i dlatego je zignoruję. Te nieznane jednak bolą najbardziej.
Wyrzucam sobie, że powinnam więcej skupiać się na nowościach i odkryciach, ale zamiast tego mielę krążki, które szczególnie zapadły mi w pamięć. Albo coś przypomina mi o płycie z 2013, której od dawna nie ruszałam i której jestem w stanie słuchać jakimś cudem trzy lub więcej razy pod rząd. (Czy to nie aby marnotrawstwo czasu..?)
Zaraz się okaże, że większość muzyki, z którą obcowałam w tym roku to kotlety sprzed lat albo - tak jak wskazuje mi last.fm zapętlanie albumu wpadającego w ucho. Według rocznego zestawienia moim albumem roku jest "Communion" Years&Years, który nie jest jednak muzyką wyżyn. Można by się było spodziewać, że w wieku 26 lat jednak królować w zestawieniach będzie minorowy ambient, eksperymentalny jazz czy neoklasyka, a zamiast tego nadal jestem dziewczyną z nurtu techno / acid house. Podobno z tego się wyrasta, bardziej martwi mnie to, czy wypada się do tego przyznawać? Dylematy białych ludzi to naprawdę siódmy krąg piekielny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz