Oczywiście, tak jak większość uczestników, zastanawiałam się nad tym, jak będzie wyglądał set w wykonaniu Lorenza Brunnera. Jego album "Hinterland" to przecież w całości urokliwe, stonowane miniatury, które wprawiają w zadumę i koją swoją eterycznością. Zdecydowanie jest to muzyka raczej do posłuchania niż do potańczenia i trudno przenieść taką wrażliwość na potrzeby parkietu i głodnych zabawy klubowiczów. Nie żebym miała coś przeciwko - naprawdę chętnie wysłuchałabym na siedząco lub stojąco występu live utrzymanego w konwencji krainy spokojności i wyobrażania sobie gór, lasów, rzek, ale okazało się, że Recondite ma dla krakowiaków inny plan.
Koncert Recondite był wybuchającą ciągle petardą o coraz większym natężeniu, opartym o surowe dźwięki industrialnego techno i połamanych tekstur. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom, że skromny i opanowany koleś w okularach i czapce w rzeczywistości jest muzycznym bandytą, który strzela celnie i doskonale odczytuje sugestie widowni. Jednym słowem było magicznie - live siadł w całości, a jedynym jego minusem był czas trwania. Niestety Brunner nie jest dostosowany do prozakowych standardów, gdzie sety trwają sześć, osiem, a nawet dziewięć godzin - tu po godzinie z kawałkiem się zakończyło, a miejsce głównej gwiazdy zajęła Sylwia.
Sztos za sztosem, za sztosem sztos plus dziewczyny z perłowymi balonami. Takie występy pamięta się na długo, naprawdę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz